czwartek, 1 lutego 2024

Cieniste koszmary 02



Spectrofobia
„Dopóki nie doświadczymy otwartości umysłu
pozostajemy schwytani przez nasze wyobrażenia
oceny, czemu towarzyszy nieuniknione uczucie frustracji.
Gdy tylko poznamy otwartą naturę
wszystkich myśli i uczuć,
przestaniemy być przez nie związani,
ponieważ w otwartości w swobodny sposób
pojawiają się one i wyzwalają same z siebie.”
 
Lama Ole Nydahl
Siedziałam sama w domu z moim psem, który właśnie przybiegł uradowany z kuchni i wskoczył na moje łóżko, tarzając się w kocu. Kocu, który dzisiejszego ranka ściągnęłam z suszarki… Ale nie miałam serca go spychać. Pogłaskałam go jedynie po mordce i za uchem.
– I co, głupku? Najedzony, tak?
Zaszczekał w odpowiedzi. Zeskoczył na podłogę i pobiegł do pokoju mojej mamy. Usłyszałam tylko jak wskakuje na jej łóżko i drapie pazurami o materac.
– Skipper! – krzyknęłam, bardziej ze strachu o reakcję mamy, która po powrocie z pracy zobaczyłaby rozorany materac.
Wszelkie odgłosy psiej aktywności zaniknęły, a po chwili moja mordka z powrotem wbiegła do mojego pokoju. Gdy zobaczył moją srogą minę spuścił łebek i podkulił ogon.
– Połóż się – wskazałam małą kanapę naprzeciwko mojego łóżka.
Pies wykonał polecenie i położył się, patrząc na mnie spod byka.
Podeszłam do sztalugi i przyglądałam się przez chwilę rysunkowi, który zaczęłam wczoraj szkicować.
Rysowałam portret na zamówienie, za który zapłacono mi z góry, więc starałam się jak najlepiej go wykonać. Generalnie do narysowania miałam dwa portrety, jeden już skończyłam i oddałam go trzy dni temu. A drugi, na który właśnie patrzyłam stanowił zarys twarzy i ramion. Nigdy nie zaczynałam od oczu (prawie nigdy), bo zwyczajnie nie potrafiłam w ten sposób rysować. Twarz wychodziła mi zbyt gruba, wydłużona, albo za krótka… Najlepiej mi się rysowało od naszkicowania kreseczek proporcji, później zarysu twarzy i włosów, a na końcu dopiero wypełniałam slendermanową twarz oczami, nosem, ustami i innymi szczegółami. Od jakiegoś czasu ćwiczę rysowanie porów, ale nie chcę eksperymentować z tym rysunkiem, ponieważ całkiem dobrze, póki co, mi wychodzi, a nie chciałabym go, delikatnie mówiąc, zepsuć.
– Let’s get to work – szepnęłam do siebie z zapałem i usiadłam na krzesełku.
Wzięłam do ręki ołówek F i delikatnie naszkicowałam migdałowaty kształt oczu. Ołówkiem H lekko zarysowałam brwi, B usta oraz nos. Później znów wzięłam do ręki ołówek F i delikatnie zaczęłam zarysowywać, bokiem rysika, skórę twarzy, aby nadać warstwę pod światłocień. Pamiętam z lekcji rysunku, że nazwa ta pochodzi z włoskiego Chiaroscuro. Byłam pochłonięta moim zajęciem (mama zwykła mi mówić, że jestem wówczas w transie), nie odrywałam wzroku od szarzejącej się od grafitu kartki. Nawet, by sprawdzić, gdzie i po co udaje się Skipper. Słyszałam stukanie jego pazurów o panele podłogowe, ale ten dźwięk zdawał się być bardzo odległy.
Hau! Hau!
– Skipper! – krzyknęłam, aby przestał szczekać.
Strasznie mnie to denerwowało, ponieważ szczekał bardzo, ale to bardzo donośnie (można było usłyszeć go po drugiej stronie ulicy, a mieszkam na drugim piętrze) i bez powodu.
Nie podziałało… Wstałam z siedziska i poszłam za nim. Stał przed owalnym lustrem przymocowanym do ściany obok wejścia do kuchni. Wiem, że to może wydawać się dziwne, być może nawet i głupie, ale bałam się. Mam cholerną Spectrofobię, czyli po prostu boję się patrzeć w lustra. Wywołuje to u mnie niewyjaśniony lęk. Zwłaszcza, gdy jestem sama w domu, kiedy na dworze robi się ciemno. Tak jak teraz. Stałam po prostu w przedpokoju w aurze światła wylewającego się z mojego pokoju i patrzyłam na psa.
– Skipper, do nogi, już – wskazałam palcem.
Owczarek jednak nie spełnił prośby. Zamiast tego skulił uszy do tyłu i zaskamlał. Hau! Nie będę nawet mówić, jak się bałam. Cholernie nie chciałam tam iść, ale podeszłam do pupilka, za wszelką cenę unikając kontaktu wzrokowego z lustrem, która ukazywała ciemność sypialni mojej mamy. Objęłam go i uniosłam. Poczułam się jakbym dźwigała co najmniej cielaka. Zaniosłam go do pokoju i położyłam na małej kanapie.
– Połóż się – rozkazałam twardo i spojrzałam na niego naprawdę srogo. Tkwiłam w takiej pozie przez dłuższą chwilę dopóki pies się nie położył i nie spojrzał na mnie słodko. Brakowało w tych czarnych kręgach jedynie kuleczek światła, jakie rysowali postaciom w anime.
Byłam jednak nieugięta i powtórzyłam swoje słowa, po czym z powrotem usiadłam przed sztalugą. Zaczęłam rysować włosy, z którymi było nieco zachodu.
Niektórzy mogliby zapytać, dlaczego jestem tak strachliwa. Nie boję się pająków, ostatnio nawet złapałam jednego w szkolnym escape roomie podczas dekorowania go. Koleżanki oczywiście zaczęły piszczeć i uciekać jak idiotki po sali… A to tylko mały, niejadowity pająk. Umyłam po „polowaniu” ręce i wróciłam do przerwanej pracy. Wracając. Nie boję się pająków, węży (no chyba, że jakiś, jakimś cudem na mnie wejdzie i zacznie dusić, albo przymierzać się do ukąszenia, to już zupełnie inna sprawa. Szczerze mówiąc lubię te gady), szczurów, myszy i tak dalej. Boję się natomiast klaunów, luster, ciemności oraz tego, co może się w niej czaić. No i strasznych książek, i nie, nie chodzi mi o gatunek horror. O! I wody. Cholernie boję się wody. Nie umiem pływać, boję się, że utonę. Mam już na karku osiemnaście lat i nadal wchodzę jedynie po kolana do wody. A jeśli z przyjaciółką czy mamą, to odważę się zanurzyć po pas. Wyczyn, co nie? Ludzi też. Nie w tym sensie, że uciekam na widok każdego człowieka. Boję się tłumów, strasznie się wówczas stresuję, zaczynam się denerwować. Kiedy muszę wyjść do sklepu, mam na myśli te większe, robi mi się gorąco i trzęsę się wewnętrznie. A przy płaceniu przy kasie niczym nie różnię się od galaretki w kolorze buraka. Wiem, wiem. Dziwny lęk, ale cóż… I przyznam się jeszcze, że z kotami też mam mały problem. Uważam je za demony i… no zgadnijcie. Też się ich boję! Chociaż to raczej wynika z mojej traumy z dzieciństwa. Moja sąsiadka, kociara, miała wyjątkowo złośliwego, demonicznego, wrednego kota. Był rudy. Nie mam nic do rudych! Sama jestem ruda… ale ten kot był naprawdę wredny.
– Chyba będzie OK… – zastanawiałam się, odchodząc od sztalugi, aby popatrzeć na rysunek z odległości. Jestem dalekowidzem. Portret prezentował się całkiem zacnie.
Obróciłam się w stronę biurka, żeby sięgnąć sok. Skipper leżał na swoim miejscu, wpatrując się w jeden punkt, a mianowicie przestrzeń za progiem mojego pokoju. Zawsze mnie niepokoi takie zachowanie psów. Zauważyłam to nie tylko u mojego zwierzaka. Patrzał tak jakby ktoś tam stał. Ale nie stał. Chyba...
Yey! Moje schizy już zaczynają żyć własnym życiem. Ciemno za oknem, dwudziesta trzecia na zegarku, jesień, a ja sama w domu. Bałam się nawet wyjść z pokoju do łazienki. Easy, tam nic nie ma. Uspokój się. Ciarki prześliznęły się po moim ciele, w środku zrobiło mi się zimno.
Moje życie na co dzień składa się z rysowania (dziwnych rzeczy, jak to inni określają), słuchania creepypast, oglądania horrorów, ale nie w dzień. Czytania książek, głównie o aniołach, demonach, nephilimach i tym podobnych. Mam prawdziwego świra na punkcie tej tematyki. Na punkcie aniołów zresztą też. Jedzenia słodyczy i mięsa, oraz oglądania dziwnych, a zarazem fajnych kanałów na youtubie typu „Kraina Grzybów”,  „666”, „Marco Kubiś”, „Topowe teorie spiskowe”, te dwa kanały akurat dziwne nie są, ale opowiadają o interesujących rzeczach i teoriach, także przyciągnęły mnie od razu. „Strasznie Historie na faktach”, również dziwny nie jest, ale jak w przypadku poprzednich, opowiada o bardzo ciekawych i mrocznych zjawiskach. I kilka innych, podobnych. A, no i z pisania opowiadań. Zgadnijcie o jakiej tematyce?
I się zaczęło! Usłyszałam trzy kroki na korytarzu. A ponoć jestem sama. Mama za każdym razem mówi, że to ktoś u góry chodzi, albo z boku i dlatego tak słychać. Ale ja przecież umiem określić, z której strony i skąd dobiega dźwięk. A kroki ewidentnie słychać było na korytarzu, na który patrzyłam.
– Teraz na pewno pójdę do kibla. Mhm.
Włączyłam na laptopie youtube i włączyłam jakiś śmiechowy filmik. Padło na „Przemyślenia Niekrytego Krytyka: Teletubisie”, w sumie już to widziałam, ale ile razy bym tego nie oglądała, zawsze duszę się ze śmiechu. Podgłośniłam na maxa i stanęłam przed progiem. Wzięłam głęboki wdech i…
Wychyliłam szybko rękę za framugę i zapaliłam światło na korytarzu. Podeszłam dwoma szybkimi krokami do łazienki, zapaliłam światło i załatwiłam swoją potrzebę. Okay. Niepokój przeszedł. Nie dlatego, że się wysikałam. Wszędzie miałam zapalone światło, nic mnie nie dopadło (wiem, że w mieszkaniu nic nie ma, ale tak czy siak się boję). Umyłam ręce i poszłam do kuchni, mijając po drodze to wielkie, straszące mnie lustro. Zamknęłam na moment oczy i otworzyłam je dopiero, kiedy zapaliłam światło. Zrobiłam na szybkiego bułkę z szynką i wlałam do czajnika wody na herbatę, włączyłam gaz i stanęłam przy kuchence. Tak, patrzyłam na czajnik z gotującą się wodą. I wiecie, co? Teoria obalona. Nawet, gdy się patrzy, woda się zagotuje.
Kojarzycie to nerwowe zachowanie i śmieszkowanie, gdy się czegoś bardzo boicie? Mnie właśnie to dopadło.
Zalałam herbatę, wzięłam kubek i bułkę, i udałam się szybkim krokiem do pokoju. Cholerne lustro! Rozlałam troszkę herbaty, przyśpieszając kroku. No nic. Zaniosłam kolację (drugą kolację) do mojego pokoju i poszłam do łazienki, aby wziąć mop.
– Niech mnie anioł, to tylko lustro – mówiłam nerwowo sama do siebie, ze strachu.
Nie dało się nie patrzyć, chociażby kątem oka w taflę szkła przy zmywaniu podłogi. Przez co zobaczyłam coś. Coś lśniącego, w kącie pokoju mojej mamy. Och nie! Nie spojrzałam w lustro, żeby przekonać się, co to takiego było. Spojrzałam w miejsce, które odbijało się w lustrze. Było tam jedynie wielkie, stare i podniszczone lustro, którego rama posiadała ornamenty w stylu rokoko, do połowy zasłonięte śliwkową zasłoną. Wypełniła mnie ulga, że nic tam nie było oraz pojawiła się w moim umyśle kolejna schiza, że to akurat w miejscu stojącego rokokowego lustra, pojawiło się to lśniące coś, w odbiciu lustra w korytarzu. Czemu mama musi mieć nocki w pracy?
Te lustro naprawdę pochodziło z XVIII wieku. Byłyśmy nawet z mamą u antykwariusza, aby je sprzedać, ale niestety nie kupił go, ponieważ miał dużo antyków, a zbyt mały popyt na nie. Także wróciło z nami do domu. Znaczy jego zdjęcie. Nie dźwigałyśmy zabytkowego lustra, które miało ponad metr wysokości i pół szerokości, do antykwariatu.
Przytoczę wam w ogóle genezę tego lustra. Mieszkałyśmy z mamą na Osowie – bardzo piękne, tajemnicze i anielskie (mówiłam, że mam fazę na anioły?) osiedle z wielkim lasem naprzeciwko mojego starego domu. Miałyśmy dwa ogródki, jeden malutki z przodu, a drugi większy z tyłu domu, do którego prowadziło wejście przez szopę, gdzie trzymałyśmy drewno, węgiel i rozpałki do pieca oraz rowery, kosiarkę i inne tego typu rzeczy. Przed nami mieszkała w tym domu jakaś rodzina, która wyprowadziła się rok przed tym jak wprowadziłyśmy się my. Nie znałyśmy nikogo z tej rodziny. Pewnego dnia przy sprzątaniu tejże szopy znalazłyśmy to lustro. Drewniane, zakurzone, z oderwanym dolnym rogiem ramy, ułamanym lekko górnym, a sama tafla miała czarne kropki jak od pióra, których nie dało się zetrzeć. Od razu zrobiłam wielkie oczy i zachwyciłam się nowym, mrocznym i tajemniczym, jak dla mnie, przedmiotem. Uwielbiam stare rzeczy. Podsunęłam mamie pomysł, że można je oczyścić i zobaczyć, czy da się je sprzedać. Jak już wiecie, nie udało się go sprzedać. A lustro zostało z nami i przeszło do kolejnego domu, do którego się wprowadziłyśmy.
Teraz mieszkamy w centrum miasta i troszkę żałuję tej przeprowadzki, ale źle nie jest. Możecie zapytać, dlaczego nie wystraszyłam się tego lustra, skoro się ich boję, tym bardziej, że ma ono jakieś trzysta lat, niewiadome pochodzenie i jest mega straszne, tajemnicze i w ogóle powinnam spiepszać, gdy tylko je odkryłam. Ale nie ja je wyciągnęłam, a mama. Ja je tylko zauważyłam. Nie wpatrywałam się w odbicie, a oglądałam przedmiot z każdej strony i byłam po prostu zachwycona, że mogę dotknąć czegoś tak antycznego. Wiecie, Emo-artystka, uwielbiająca mroczne klimaty, która ma w planach zdawać historię sztuki na maturze.
Skończyłam zmywać rozlaną herbatę i prostując się znów to zobaczyłam kątem oka w lustrze. Znów spojrzałam w to samo miejsce, ale nie ze strachem, a determinacją i wkurwem. No dobra, te odczucia wywołał strach. I znów, kurwa, nic. Westchnęłam głośno i zaniosłam mop do łazienki. Wróciłam się, aby zgasić kinkiet nad lustrem. Tak, zgasić jedyne światło nad tym jebanym lustrem. I nie zgadniecie! Serio! Znów zobaczyłam to coś. Spojrzałam tym razem w taflę lustra, ale z prawdziwą wściekłością na swoją „psychozę” i wyraźnie widziałam lśniący punkcik w miejscu odbijającego się, antycznego lustra.
– Nie wierzę… – zaśmiałam się nerwowo. – To musi być cholerny zwid…
Spojrzałam w miejsce lustra w pokoju mamy i chyba się domyślacie, co zobaczyłam. Nic. Cholerne nic. Skierowałam wzrok na lustro w korytarzu. Punkcik nadal się świecił.
– No zaje-kurwa-biście – zaklęłam jak Szyc z polskiego filmu „Vinci”.
Byłam przerażona, serce waliło mi tak mocno, że czułam je na żebrach, zrobiło mi się gorąco, a po całym ciele przechodziły mi ciarki. Chciałam zamknąć oczy, odwrócić się i pobiec do pokoju, ale… nie mogłam. Wpatrywałam się w ten lśniący punkcik, którego promienie dosięgły mojego odbicia. Czułam się zmuszana do patrzenia na to. Znów usłyszałam kroki. Zauważyłam tę postać teraz. Jak pojawia się w odbiciu, stając obok antycznego lustra. Zdołałam przekręcić głowę i zobaczyć, że w pokoju mamy nic takiego nie ma miejsca. Widziałam to wszystko jedynie w odbiciu lustra w korytarzu. Zmuszono mnie do ponownego spojrzenia na to przeklęte lustro i ujrzałam siebie… dwie mnie. Tę prawdziwą mnie, przerażoną, z mokrymi od łez oczyma, trzęsącą się. A z tyłu, przy lustrze, postać, którą chwilę wcześniej zauważyłam. Wyglądała identycznie jak ja. Ale zupełnie bez wyrazu. Bez życia, emocji. Wyglądała mniej żywo niż manekin sklepowy. I bardziej strasznie. Promienie lśniącego punkciku obejmowały w odbiciu mnie niemal całą. Nie mogłam się ruszyć, krzyknąć, a łzy zatrzymały się w oczach, wzbierały coraz bardziej, bo wciąż płakałam, ale żadna łza nie stoczała się po moich czerwonych policzkach. Było to bolesne. Nawet traciłam oddech…
Ta druga, dziwna ja, podchodziła coraz bliżej, aż stanęła obok mnie. Potężny krzyk, który uwiązł mi w gardle i powodujący okropny ból, wywołało uczucie czyjegoś dotyku na mojej dłoni. Ale obok mnie nie stał nikt. W lustrze natomiast dziwna ja, dotykała mojej ręki, stawała powoli przede mną, plecami do mnie, dotknęła drugiej ręki, swoimi plecami mojego brzucha… W lustrze wyglądało to tak, że stała przede mną i cofała się tak, jakby chciała stanąć w tym samym, dokładnie tym samym miejscu, gdzie stałam ja. Czułam obie ręce na moich rękach, jej włosy przy mojej twarzy, zgięcia kolan przy moich kolanach, jej stopy na moich…
Czułam ją wewnątrz siebie…
Łzy nawarstwiały się w maleńkim pojemniczku jakim były moje oczy, sprawiało to potworne pieczenie. I jedynie to mogłam czuć – ból. Oddychanie, poruszanie się, krzyczenie, płakanie – te czynności były dla mnie nieosiągalne. Już nie czułam przerażenia, ale coś bardziej... Potworne przerażenie to zbyt delikatny epitet.
Stojąc dosłownie jak rzeźba, wpatrywałam się, bo tylko to mogłam robić, w odbicie w lustrze. Dziwna ja stała już niemal w tym samym miejscu, w którym stałam ja. Jej twarz zlewała się z moją. Mój wyraz tumultu mieszał z tą potworną obojętnością; bez emocjonalnością widniejącą na twarzy dziwnej mnie. Jej głowa równała się… wchodziła w moją głowę jedynie w odbiciu, a czułam to; ten ból w rzeczywistości.
Moje odbicie i jej postać stały się jednością.
Wpatrywałam się w lustro, widząc jedynie siebie. Lśniący punkcik już całkowicie mnie obejmował. Zaczęłam po chwili widzieć jak moje odbicie cofa się. I jestem pewna, że należało ono do mnie, ponieważ miało ten sam wyraz przerażenia i postawy ciała. Wyglądało to dość przerażająco, bo usta miałam rozchylone, oczy szeroko otwarte, wypełnione tak grubą warstwą łez, że moja brązowa tęczówka była niemal niewidoczna, a rogówka całkowicie nimi zasłonięta. Ciało miałam odchylone w tył, lekko, ręce zwisające luźno przy bokach. Jedynie nogi się poruszały. Krok w tył, drugi, trzeci… Moje odbicie, prawdziwej mnie, przypominało przerażającą karykaturę z tych wszystkich psychologicznych horrorów, gdzie ludzie widzieli wijące się ciała bez twarzy, lub dziwnie wykręcone ciała, idące ku nim… Teraz widziałam jak moje dziwnie ułożone ciało cofa się coraz głębiej w lustro, w stronę centrum lśniącego punkciku, zasłaniającego odbicie antycznego lustra.
Przed moim odbiciem stała dziwna ja, podczas gdy moje odbicie oddalało się. Aż straciłam je z oczu.
Poczułam się wolna. Mogłam poruszyć każdą kończyną, krzyknąć, łzy mogły wylać się falą na moją twarz! Ból ustał!
Spojrzałam przed siebie, aby przekonać się, że tak naprawdę to wszystko mi się przywidziało. I zobaczyłam…
– Nie… to jakiś cholerny żart… Niech to anioł, to musi być sen, halucynacje po odurzeniu czymś… Kurwa, nie!
Widziałam pokój mamy, stół, dwa fotele, kanapę – ustawione bardziej na lewo, pod ścianą. I kawałek korytarza. I owalnego lustra przed, którym rozlałam herbatę. Widziałam kawałek antycznego lustra w odbiciu. Już nie świeciło. Widziałam wszystko jakby z perspektywy stojącego u mamy w pokoju antycznego lustra… Widziałam je w odbiciu owalnego lustra, ale gdy się odwróciłam nie zobaczyłam okna mamy, ściany, pod którą ustawione było lustro, a pokój mamy i meble ustawione bardziej na prawo, korytarz naprzeciwko z lustrem, drzwi od łazienki obok niego. Wszystko widziałam (na odwrót), oprócz antycznego lustra. Tak jakbym to ja była tym lustrem…
– To nie może być prawda. Nie. – Zaprzeczałam gwałtownym kręceniem głowy. Wyrwał mi się nerwowy śmiech.
Odwróciłam się przerażona z powrotem i z szokiem spojrzałam na pokój mamy, gdzie wszystko było normalnie ustawione. Ja, a raczej moje ciało stało przed lustrem w korytarzu i zgasiło kinkiet. Poszło w stronę mojego pokoju, usłyszałam szczeknięcie swojego psa i mój karcący głos:
– Połóż się.
Cofnęłam się kilka kroków, nie dowierzając temu, czego doświadczałam.
Zatrzymałam się. Spojrzałam raz jeszcze przed siebie. Zrobiłam kilka kroków w przód i wyciągnęłam ręce. Nie napotkałam żadnego oporu. Zrobiłam jeszcze kilka kroków.
Stanęłam w sypialni mamy. Wbiegłam na korytarz i stanęłam na progu mojego pokoju. Zobaczyłam swoje ciało, które kończyło mój portret, swojego psa jak patrzy na mnie. Spojrzałam na niego. Skipper podniósł się, usiadł i spojrzał na mnie żywo.
– Skipp! – moje ciało zwróciło się do zwierzaka. – Połóż się głupku i nie strasz mnie.
Pies jednak nie przestał się we mnie wpatrywać. Podbiegł do mnie i zaczął szczekać.
– Piesku połóż się – moje ciało wskazało palcem na kanapę, było wystraszone. – Skipper, noga!
Zwierzak podszedł skruszony do mojego ciała i usiadł. Został pogłaskany po głowie i za uchem.
Nie mogłam w to uwierzyć.
Wróciłam się korytarzem.
– Znów te kroki… Jak to może być słyszane z góry, jak doskonale to słychać tutaj.
Moje ciało było wystraszone. Wiem, co czuło.
Zawsze się bałam tych kroków.
Ale miałam rację, to nie było słyszalne ani z góry, ani z boku. Tylko na korytarzu.

Creepypasta #1

Niewolniczka inspiracji
Siedząc samemu w domu można czuć się na różne sposoby. Jednym się to podoba, bo mogą robić co zechcą, inni mają chwilę wytchnienia i możliwość zrobienia czegoś w spokoju. A niektórzy się boją. Ja lubię zostawać sama. Lubię samotność i tę ciszę dookoła, nie licząc przejeżdżających samochodów. Jednak jeśli mam być szczera, dźwięk samochodowego silnika, który słychać wyjątkowo rzadko, mknącego przez ulicę, zwłaszcza w czasie deszczu idealnie wpasowuje się w lekko mroczny klimat, który napawa mnie inspiracją. Samotność jest jedynym towarzyszem, przy którym mogę być sobą, przy którym mogę się odnaleźć i wyzwolić siebie.
Jestem artystką. Samotnym krukiem egzystującym na tym dziwnym, złym świecie przepełnionym kłamstwami, śmiercią, zależnościami, tajemnicami. Więc nie dziwcie się, gdy zobaczycie moje rysunki…
Ołówek jest moją duszą. Rysunki to moje myśli, emocje, uczucia nawet marzenia – rysunki to ja. Czasami mówię o nich jak o horkruksach, znanych z Harry’ego Potter’a; do każdego wkładam element mojej duszy. Wszystko co rysuję można, a nawet trzeba interpretować. Nigdy nie rysuję od tak, aby zaspokoić chęć sięgnięcia po ołówek. Zawsze musi być jakaś głębia, przesłania. A z czasem schodzę coraz głębiej, gdzie ukrywam to, co chcę powiedzieć.
Rysowanie jest swego rodzaju uzależnieniem, muszę się przyznać. Trochę tak, jakby grafit w ołówku był narkotykiem i przy rysowaniu wydzielał odurzające, a z czasem uzależniające od siebie substancje.
Ale wracając do omawianej samotności. Jak mówiłam, lubię siedzieć sama w domu i tworzyć. Moja mama, pracując w hipermarkecie często ma nocne zmiany, więc noce spędzam we własnym towarzystwie i moich ukochanych ołówków. Nie zawsze śpię, nie potrafię. Noc jest tak piękna, tajemnicza, mroczna… Nie sposób odrzucić tę inspirację i wejść w Świat Morfeusza. Co więcej mam wrażenie, że ten świat przenika nocą do tego, w którym żyję. Kroki na korytarzach, szepty, coś jasnego lub ciemnego, przelatującego przez pomieszczenie – doświadczam tego niemal każdej nocy. Boję się tego, nie przeczę, ale jednocześnie napawa mnie to weną.

Zbliża się wieczór. Moja mama szykuje się do pracy, a ja jednocześnie czekam niecierpliwie na nadchodzącą samotną noc i krzyczę w duszy z tego powodu.
– Pa, rybka. Ja już wychodzę – mama ucałowała mnie w policzek i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Na zamek.
Tak jakby fakt przekręcenia kluczy uwięził mnie samotną w celi nocy, przez której kraty przeciskają się różnorakie… hm, właśnie. Ja bym to określiła elementami mojej inspiracji. Tak. Przez kraty przeciskają się elementy mojej inspiracji, które spędzają mi sen z powiek, albo się w niego wkradają.
– Ech… – odetchnęłam głęboko, zamykając oczy. Po części z wytchnienia, a po części ze strachu.
W momencie uniesienia powiek znajdowałam się już w świecie nocy. Przeszłam korytarzem do końca i weszłam do kuchni po lewej. Po drodze odszukałam w komórce moją ulubioną (jak na razie) piosenkę Calt to Follow – Leave it all behind you i odtworzyłam ją. Podśpiewywałam do piosenki i przygotowywałam zieloną herbatę.
Suffocate everything, they complicate everything, They seal youre fate everyday, but you can’t belive it. Take youreself far away from nothingness, a milion miles from emptyness…
Kilka minut później postawiłam herbatę na biurku i poczułam przyciąganie ołówków. Odwróciłam się za siebie w stronę regału i zobaczyłam moje ukochane narzędzia pracy. Prostokątne opakowanie w czerwonych i białych kolorach, napis KOH-I-NOOR. Uśmiechnęłam się do nich i w sekundę później trzymałam je w dłoni. Sięgnęłam po duży szkicownik A2 i usadowiłam się na moim łóżku, stojącym pod oknem. Przyciszyłam lekko muzykę w komórce i zaczęłam szkicować…

Skończyłam. Nie wiem ile mi to zajęło. Nie liczy się czas przy rysowaniu, ale jakość, technika i głębia. Przekaz. Najnowszy rysunek ukazywał dwie róże, szarą i czarną splątane łodygami. Liście i kolce przeplatały się ze sobą niczym groźne i łagodne węże. Za nimi, w tle, rozpościerały się skrzydła umoczone w krwi, która skapywała z łodyg w dół kartki. Przyglądałam się jej przez chwilę. Coś mi nie pasowało… Wzięłam gumkę chlebową i zmazałam lekkie plamki grafitu, które nie powinny się znaleźć na około kropli. Zwyczajny brud przy pracy. Odrywając rękę od kartki zauważyłam, że mam ubrudzoną rękę. Standard… Wytarłam grafit palcami lewej ręki.
Nie był to grafit. To było lepkie, maziste jak…
– Krew…? – szepnęłam z niedowierzaniem.
Automatycznie dotknęłam narysowanej krwi. Była prawdziwa. Mogłam nawet zagłębić palce w niej…
– AU!!!
Czuje jak coś wczepia się w moje opuszki. Usiłuje zabrać dłoń, ale nie mogę. Wyczuwalna, choć niedostrzegalna przeze mnie siła wciąga mi dłoń w kartkę. Place, nadgarstek, pół ręki… Krzyczę i z całych sił starałam się wyrwać rękę z tego dziwactwa, ale mój wysiłek idzie na marne. Tonę we krwi. W narysowanej kurwa krwi!
To musi być sen – myślę. Mega realistyczny sen. Miewałam już takie. Ból również jest wtedy jak prawdziwy. Obudzę się i okaże się, że leżę w swoim łóżku. Tak. Tak będzie. Na pewno…
Nie.
Nie obudzę się. Żeby się obudzić musiałabym spać.
Zaciskam powieki, żeby krew się do nich nie dostała. Nie płynę, bo nie potrafię. Na szczęście, czy też nieszczęście coś wczepione w moje opuszki i ręce ciągnie mnie ku górze.

Po kilku minutach czuję spływającą ciecz z głowy. Wynurzam się z potwornym bólem rąk. Z trudem otwieram oczy przez lepką krew i z jeszcze większym trudem usiłuję cokolwiek zobaczyć. Mrugam kilka razy, co przynosi minimalną poprawę. Dookoła mnie jest biało. Jedynie w dole widać burgundowe morze krwi.