Spectrofobia
„Dopóki nie doświadczymy otwartości
umysłu
pozostajemy schwytani przez nasze wyobrażenia
oceny, czemu towarzyszy nieuniknione uczucie frustracji.
Gdy tylko poznamy otwartą naturę
wszystkich myśli i uczuć,
przestaniemy być przez nie związani,
ponieważ w otwartości w swobodny sposób
pojawiają się one i wyzwalają same z siebie.”
pozostajemy schwytani przez nasze wyobrażenia
oceny, czemu towarzyszy nieuniknione uczucie frustracji.
Gdy tylko poznamy otwartą naturę
wszystkich myśli i uczuć,
przestaniemy być przez nie związani,
ponieważ w otwartości w swobodny sposób
pojawiają się one i wyzwalają same z siebie.”
– Lama Ole Nydahl
Siedziałam sama w domu z moim psem, który właśnie
przybiegł uradowany z kuchni i wskoczył na moje łóżko, tarzając się w kocu.
Kocu, który dzisiejszego ranka ściągnęłam z suszarki… Ale nie miałam serca go
spychać. Pogłaskałam go jedynie po mordce i za uchem.
– I co, głupku? Najedzony, tak?
Zaszczekał w odpowiedzi. Zeskoczył na podłogę i
pobiegł do pokoju mojej mamy. Usłyszałam tylko jak wskakuje na jej łóżko i
drapie pazurami o materac.
– Skipper! – krzyknęłam, bardziej ze strachu o reakcję
mamy, która po powrocie z pracy zobaczyłaby rozorany materac.
Wszelkie odgłosy psiej aktywności zaniknęły, a po chwili
moja mordka z powrotem wbiegła do mojego pokoju. Gdy zobaczył moją srogą minę
spuścił łebek i podkulił ogon.
– Połóż się – wskazałam małą kanapę naprzeciwko mojego
łóżka.
Pies wykonał polecenie i położył się, patrząc na mnie
spod byka.
Podeszłam do sztalugi i przyglądałam się przez chwilę
rysunkowi, który zaczęłam wczoraj szkicować.
Rysowałam portret na zamówienie, za który zapłacono mi
z góry, więc starałam się jak najlepiej go wykonać. Generalnie do narysowania
miałam dwa portrety, jeden już skończyłam i oddałam go trzy dni temu. A drugi,
na który właśnie patrzyłam stanowił zarys twarzy i ramion. Nigdy nie zaczynałam
od oczu (prawie nigdy), bo zwyczajnie nie potrafiłam w ten sposób rysować.
Twarz wychodziła mi zbyt gruba, wydłużona, albo za krótka… Najlepiej mi się
rysowało od naszkicowania kreseczek proporcji, później zarysu twarzy i włosów,
a na końcu dopiero wypełniałam slendermanową twarz oczami, nosem, ustami i
innymi szczegółami. Od jakiegoś czasu ćwiczę rysowanie porów, ale nie chcę
eksperymentować z tym rysunkiem, ponieważ całkiem dobrze, póki co, mi wychodzi,
a nie chciałabym go, delikatnie mówiąc, zepsuć.
– Let’s get to work – szepnęłam do siebie z zapałem i
usiadłam na krzesełku.
Wzięłam do ręki ołówek F i delikatnie naszkicowałam
migdałowaty kształt oczu. Ołówkiem H lekko zarysowałam brwi, B usta oraz nos.
Później znów wzięłam do ręki ołówek F i delikatnie zaczęłam zarysowywać, bokiem
rysika, skórę twarzy, aby nadać warstwę pod światłocień. Pamiętam z lekcji
rysunku, że nazwa ta pochodzi z włoskiego Chiaroscuro.
Byłam pochłonięta moim zajęciem (mama zwykła mi mówić, że jestem wówczas w
transie), nie odrywałam wzroku od szarzejącej się od grafitu kartki. Nawet, by
sprawdzić, gdzie i po co udaje się Skipper. Słyszałam stukanie jego pazurów o
panele podłogowe, ale ten dźwięk zdawał się być bardzo odległy.
Hau! Hau!
– Skipper! – krzyknęłam, aby przestał szczekać.
Strasznie mnie to denerwowało, ponieważ szczekał
bardzo, ale to bardzo donośnie (można było usłyszeć go po drugiej stronie
ulicy, a mieszkam na drugim piętrze) i bez powodu.
Nie podziałało… Wstałam z siedziska i poszłam za nim.
Stał przed owalnym lustrem przymocowanym do ściany obok wejścia do kuchni.
Wiem, że to może wydawać się dziwne, być może nawet i głupie, ale bałam się.
Mam cholerną Spectrofobię, czyli po prostu boję się patrzeć w lustra. Wywołuje
to u mnie niewyjaśniony lęk. Zwłaszcza, gdy jestem sama w domu, kiedy na dworze
robi się ciemno. Tak jak teraz. Stałam po prostu w przedpokoju w aurze światła
wylewającego się z mojego pokoju i patrzyłam na psa.
– Skipper, do nogi, już – wskazałam palcem.
Owczarek jednak nie spełnił prośby. Zamiast tego
skulił uszy do tyłu i zaskamlał. Hau!
Nie będę nawet mówić, jak się bałam. Cholernie nie chciałam tam iść, ale
podeszłam do pupilka, za wszelką cenę unikając kontaktu wzrokowego z lustrem,
która ukazywała ciemność sypialni mojej mamy. Objęłam go i uniosłam. Poczułam
się jakbym dźwigała co najmniej cielaka. Zaniosłam go do pokoju i położyłam na
małej kanapie.
– Połóż się – rozkazałam twardo i spojrzałam na niego
naprawdę srogo. Tkwiłam w takiej pozie przez dłuższą chwilę dopóki pies się nie
położył i nie spojrzał na mnie słodko. Brakowało w tych czarnych kręgach
jedynie kuleczek światła, jakie rysowali postaciom w anime.
Byłam jednak nieugięta i powtórzyłam swoje słowa, po
czym z powrotem usiadłam przed sztalugą. Zaczęłam rysować włosy, z którymi było
nieco zachodu.
Niektórzy mogliby zapytać, dlaczego jestem tak
strachliwa. Nie boję się pająków, ostatnio nawet złapałam jednego w szkolnym escape roomie podczas dekorowania go.
Koleżanki oczywiście zaczęły piszczeć i uciekać jak idiotki po sali… A to tylko
mały, niejadowity pająk. Umyłam po „polowaniu” ręce i wróciłam do przerwanej
pracy. Wracając. Nie boję się pająków, węży (no chyba, że jakiś, jakimś cudem
na mnie wejdzie i zacznie dusić, albo przymierzać się do ukąszenia, to już
zupełnie inna sprawa. Szczerze mówiąc lubię te gady), szczurów, myszy i tak
dalej. Boję się natomiast klaunów, luster, ciemności oraz tego, co może się w
niej czaić. No i strasznych książek, i nie, nie chodzi mi o gatunek horror. O!
I wody. Cholernie boję się wody. Nie umiem pływać, boję się, że utonę. Mam już
na karku osiemnaście lat i nadal wchodzę jedynie po kolana do wody. A jeśli z
przyjaciółką czy mamą, to odważę się zanurzyć po pas. Wyczyn, co nie? Ludzi
też. Nie w tym sensie, że uciekam na widok każdego człowieka. Boję się tłumów,
strasznie się wówczas stresuję, zaczynam się denerwować. Kiedy muszę wyjść do
sklepu, mam na myśli te większe, robi mi się gorąco i trzęsę się wewnętrznie. A
przy płaceniu przy kasie niczym nie różnię się od galaretki w kolorze buraka.
Wiem, wiem. Dziwny lęk, ale cóż… I przyznam się jeszcze, że z kotami też mam
mały problem. Uważam je za demony i… no zgadnijcie. Też się ich boję! Chociaż
to raczej wynika z mojej traumy z dzieciństwa. Moja sąsiadka, kociara, miała
wyjątkowo złośliwego, demonicznego, wrednego kota. Był rudy. Nie mam nic do
rudych! Sama jestem ruda… ale ten kot był naprawdę wredny.
– Chyba będzie OK… – zastanawiałam się, odchodząc od
sztalugi, aby popatrzeć na rysunek z odległości. Jestem dalekowidzem. Portret
prezentował się całkiem zacnie.
Obróciłam się w stronę biurka, żeby sięgnąć sok.
Skipper leżał na swoim miejscu, wpatrując się w jeden punkt, a mianowicie
przestrzeń za progiem mojego pokoju. Zawsze mnie niepokoi takie zachowanie
psów. Zauważyłam to nie tylko u mojego zwierzaka. Patrzał tak jakby ktoś tam
stał. Ale nie stał. Chyba...
Yey! Moje schizy już zaczynają żyć własnym życiem.
Ciemno za oknem, dwudziesta trzecia na zegarku, jesień, a ja sama w domu. Bałam
się nawet wyjść z pokoju do łazienki. Easy,
tam nic nie ma. Uspokój się. Ciarki prześliznęły się po moim ciele, w
środku zrobiło mi się zimno.
Moje życie na co dzień składa się z rysowania
(dziwnych rzeczy, jak to inni określają), słuchania creepypast, oglądania horrorów, ale nie w dzień. Czytania książek,
głównie o aniołach, demonach, nephilimach
i tym podobnych. Mam prawdziwego świra na punkcie tej tematyki. Na punkcie
aniołów zresztą też. Jedzenia słodyczy i mięsa, oraz oglądania dziwnych, a
zarazem fajnych kanałów na youtubie
typu „Kraina Grzybów”, „666”, „Marco Kubiś”, „Topowe teorie spiskowe”, te
dwa kanały akurat dziwne nie są, ale opowiadają o interesujących rzeczach i
teoriach, także przyciągnęły mnie od razu. „Strasznie Historie na faktach”,
również dziwny nie jest, ale jak w przypadku poprzednich, opowiada o bardzo
ciekawych i mrocznych zjawiskach. I kilka innych, podobnych. A, no i z pisania
opowiadań. Zgadnijcie o jakiej tematyce?
I się zaczęło! Usłyszałam trzy kroki na korytarzu. A
ponoć jestem sama. Mama za każdym razem mówi, że to ktoś u góry chodzi, albo z
boku i dlatego tak słychać. Ale ja przecież umiem określić, z której strony i
skąd dobiega dźwięk. A kroki ewidentnie słychać było na korytarzu, na który
patrzyłam.
– Teraz na pewno pójdę do kibla. Mhm.
Włączyłam na laptopie youtube i włączyłam jakiś śmiechowy filmik. Padło na „Przemyślenia
Niekrytego Krytyka: Teletubisie”, w sumie już to widziałam, ale ile razy bym
tego nie oglądała, zawsze duszę się ze śmiechu. Podgłośniłam na maxa i stanęłam
przed progiem. Wzięłam głęboki wdech i…
Wychyliłam szybko rękę za framugę i zapaliłam światło
na korytarzu. Podeszłam dwoma szybkimi krokami do łazienki, zapaliłam światło i
załatwiłam swoją potrzebę. Okay. Niepokój przeszedł. Nie dlatego, że się
wysikałam. Wszędzie miałam zapalone światło, nic mnie nie dopadło (wiem, że w
mieszkaniu nic nie ma, ale tak czy siak się boję). Umyłam ręce i poszłam do
kuchni, mijając po drodze to wielkie, straszące mnie lustro. Zamknęłam na
moment oczy i otworzyłam je dopiero, kiedy zapaliłam światło. Zrobiłam na szybkiego
bułkę z szynką i wlałam do czajnika wody na herbatę, włączyłam gaz i stanęłam
przy kuchence. Tak, patrzyłam na czajnik z gotującą się wodą. I wiecie, co?
Teoria obalona. Nawet, gdy się patrzy, woda się zagotuje.
Kojarzycie to nerwowe zachowanie i śmieszkowanie, gdy
się czegoś bardzo boicie? Mnie właśnie to dopadło.
Zalałam herbatę, wzięłam kubek i bułkę, i udałam się szybkim
krokiem do pokoju. Cholerne lustro! Rozlałam troszkę herbaty, przyśpieszając
kroku. No nic. Zaniosłam kolację (drugą kolację) do mojego pokoju i poszłam do
łazienki, aby wziąć mop.
– Niech mnie anioł, to tylko lustro – mówiłam nerwowo
sama do siebie, ze strachu.
Nie dało się nie patrzyć, chociażby kątem oka w taflę
szkła przy zmywaniu podłogi. Przez co zobaczyłam coś. Coś lśniącego, w kącie
pokoju mojej mamy. Och nie! Nie spojrzałam w lustro, żeby przekonać się, co to
takiego było. Spojrzałam w miejsce, które odbijało się w lustrze. Było tam
jedynie wielkie, stare i podniszczone lustro, którego rama posiadała ornamenty
w stylu rokoko, do połowy zasłonięte śliwkową zasłoną. Wypełniła mnie ulga, że
nic tam nie było oraz pojawiła się w moim umyśle kolejna schiza, że to akurat w
miejscu stojącego rokokowego lustra, pojawiło się to lśniące coś, w odbiciu
lustra w korytarzu. Czemu mama musi mieć
nocki w pracy?
Te lustro naprawdę pochodziło z XVIII wieku. Byłyśmy
nawet z mamą u antykwariusza, aby je sprzedać, ale niestety nie kupił go,
ponieważ miał dużo antyków, a zbyt mały popyt na nie. Także wróciło z nami do
domu. Znaczy jego zdjęcie. Nie dźwigałyśmy zabytkowego lustra, które miało
ponad metr wysokości i pół szerokości, do antykwariatu.
Przytoczę wam w ogóle genezę tego lustra. Mieszkałyśmy
z mamą na Osowie – bardzo piękne, tajemnicze i anielskie (mówiłam, że mam fazę
na anioły?) osiedle z wielkim lasem naprzeciwko mojego starego domu. Miałyśmy
dwa ogródki, jeden malutki z przodu, a drugi większy z tyłu domu, do którego
prowadziło wejście przez szopę, gdzie trzymałyśmy drewno, węgiel i rozpałki do
pieca oraz rowery, kosiarkę i inne tego typu rzeczy. Przed nami mieszkała w tym
domu jakaś rodzina, która wyprowadziła się rok przed tym jak wprowadziłyśmy się
my. Nie znałyśmy nikogo z tej rodziny. Pewnego dnia przy sprzątaniu tejże szopy
znalazłyśmy to lustro. Drewniane, zakurzone, z oderwanym dolnym rogiem ramy,
ułamanym lekko górnym, a sama tafla miała czarne kropki jak od pióra, których
nie dało się zetrzeć. Od razu zrobiłam wielkie oczy i zachwyciłam się nowym,
mrocznym i tajemniczym, jak dla mnie, przedmiotem. Uwielbiam stare rzeczy.
Podsunęłam mamie pomysł, że można je oczyścić i zobaczyć, czy da się je
sprzedać. Jak już wiecie, nie udało się go sprzedać. A lustro zostało z nami i
przeszło do kolejnego domu, do którego się wprowadziłyśmy.
Teraz mieszkamy w centrum miasta i troszkę żałuję tej
przeprowadzki, ale źle nie jest. Możecie zapytać, dlaczego nie wystraszyłam się
tego lustra, skoro się ich boję, tym bardziej, że ma ono jakieś trzysta lat, niewiadome
pochodzenie i jest mega straszne, tajemnicze i w ogóle powinnam spiepszać, gdy
tylko je odkryłam. Ale nie ja je wyciągnęłam, a mama. Ja je tylko zauważyłam.
Nie wpatrywałam się w odbicie, a oglądałam przedmiot z każdej strony i byłam po
prostu zachwycona, że mogę dotknąć czegoś tak antycznego. Wiecie, Emo-artystka,
uwielbiająca mroczne klimaty, która ma w planach zdawać historię sztuki na
maturze.
Skończyłam zmywać rozlaną herbatę i prostując się znów
to zobaczyłam kątem oka w lustrze. Znów spojrzałam w to samo miejsce, ale nie
ze strachem, a determinacją i wkurwem. No dobra, te odczucia wywołał strach. I
znów, kurwa, nic. Westchnęłam głośno i zaniosłam mop do łazienki. Wróciłam się,
aby zgasić kinkiet nad lustrem. Tak, zgasić jedyne światło nad tym jebanym
lustrem. I nie zgadniecie! Serio! Znów zobaczyłam to coś. Spojrzałam tym razem
w taflę lustra, ale z prawdziwą wściekłością na swoją „psychozę” i wyraźnie
widziałam lśniący punkcik w miejscu odbijającego się, antycznego lustra.
– Nie wierzę… – zaśmiałam się nerwowo. – To musi być
cholerny zwid…
Spojrzałam w miejsce lustra w pokoju mamy i chyba się
domyślacie, co zobaczyłam. Nic. Cholerne nic. Skierowałam wzrok na lustro w
korytarzu. Punkcik nadal się świecił.
– No zaje-kurwa-biście – zaklęłam jak Szyc z polskiego
filmu „Vinci”.
Byłam przerażona, serce waliło mi tak mocno, że czułam
je na żebrach, zrobiło mi się gorąco, a po całym ciele przechodziły mi ciarki.
Chciałam zamknąć oczy, odwrócić się i pobiec do pokoju, ale… nie mogłam.
Wpatrywałam się w ten lśniący punkcik, którego promienie dosięgły mojego
odbicia. Czułam się zmuszana do patrzenia na to. Znów usłyszałam kroki.
Zauważyłam tę postać teraz. Jak pojawia się w odbiciu, stając obok antycznego
lustra. Zdołałam przekręcić głowę i zobaczyć, że w pokoju mamy nic takiego nie
ma miejsca. Widziałam to wszystko jedynie w odbiciu lustra w korytarzu.
Zmuszono mnie do ponownego spojrzenia na to przeklęte lustro i ujrzałam siebie…
dwie mnie. Tę prawdziwą mnie, przerażoną, z mokrymi od łez oczyma, trzęsącą
się. A z tyłu, przy lustrze, postać, którą chwilę wcześniej zauważyłam. Wyglądała identycznie jak ja. Ale zupełnie bez wyrazu. Bez życia,
emocji. Wyglądała mniej żywo niż manekin sklepowy. I bardziej strasznie.
Promienie lśniącego punkciku obejmowały w odbiciu mnie niemal całą. Nie mogłam
się ruszyć, krzyknąć, a łzy zatrzymały się w oczach, wzbierały coraz bardziej,
bo wciąż płakałam, ale żadna łza nie stoczała się po moich czerwonych
policzkach. Było to bolesne. Nawet traciłam oddech…
Ta druga, dziwna ja, podchodziła coraz bliżej, aż
stanęła obok mnie. Potężny krzyk, który uwiązł mi w gardle i powodujący okropny
ból, wywołało uczucie czyjegoś dotyku na mojej dłoni. Ale obok mnie nie stał
nikt. W lustrze natomiast dziwna ja, dotykała mojej ręki, stawała powoli przede
mną, plecami do mnie, dotknęła drugiej ręki, swoimi plecami mojego brzucha… W
lustrze wyglądało to tak, że stała przede mną i cofała się tak, jakby chciała
stanąć w tym samym, dokładnie tym samym miejscu, gdzie stałam ja. Czułam obie
ręce na moich rękach, jej włosy przy mojej twarzy, zgięcia kolan przy moich
kolanach, jej stopy na moich…
Czułam ją wewnątrz siebie…
Łzy nawarstwiały się w maleńkim pojemniczku jakim były
moje oczy, sprawiało to potworne pieczenie. I jedynie to mogłam czuć – ból.
Oddychanie, poruszanie się, krzyczenie, płakanie – te czynności były dla mnie
nieosiągalne. Już nie czułam przerażenia, ale coś bardziej... Potworne
przerażenie to zbyt delikatny epitet.
Stojąc dosłownie jak rzeźba, wpatrywałam się, bo tylko
to mogłam robić, w odbicie w lustrze. Dziwna ja stała już niemal w tym samym
miejscu, w którym stałam ja. Jej twarz zlewała się z moją. Mój wyraz tumultu
mieszał z tą potworną obojętnością; bez emocjonalnością widniejącą na twarzy
dziwnej mnie. Jej głowa równała się… wchodziła w moją głowę jedynie w odbiciu,
a czułam to; ten ból w rzeczywistości.
Moje odbicie i jej postać stały się jednością.
Wpatrywałam się w lustro, widząc jedynie siebie.
Lśniący punkcik już całkowicie mnie obejmował. Zaczęłam po chwili widzieć jak
moje odbicie cofa się. I jestem pewna, że należało ono do mnie, ponieważ miało
ten sam wyraz przerażenia i postawy ciała. Wyglądało to dość przerażająco, bo
usta miałam rozchylone, oczy szeroko otwarte, wypełnione tak grubą warstwą łez,
że moja brązowa tęczówka była niemal niewidoczna, a rogówka całkowicie nimi
zasłonięta. Ciało miałam odchylone w tył, lekko, ręce zwisające luźno przy
bokach. Jedynie nogi się poruszały. Krok w tył, drugi, trzeci… Moje odbicie,
prawdziwej mnie, przypominało przerażającą karykaturę z tych wszystkich
psychologicznych horrorów, gdzie ludzie widzieli wijące się ciała bez twarzy,
lub dziwnie wykręcone ciała, idące ku nim… Teraz widziałam jak moje dziwnie
ułożone ciało cofa się coraz głębiej w lustro, w stronę centrum lśniącego
punkciku, zasłaniającego odbicie antycznego lustra.
Przed moim odbiciem stała dziwna ja, podczas gdy moje
odbicie oddalało się. Aż straciłam je z oczu.
Poczułam się wolna. Mogłam poruszyć każdą kończyną,
krzyknąć, łzy mogły wylać się falą na moją twarz! Ból ustał!
Spojrzałam przed siebie, aby przekonać się, że tak
naprawdę to wszystko mi się przywidziało. I zobaczyłam…
– Nie… to jakiś cholerny żart… Niech to anioł, to musi
być sen, halucynacje po odurzeniu czymś… Kurwa, nie!
Widziałam pokój mamy, stół, dwa fotele, kanapę –
ustawione bardziej na lewo, pod ścianą. I kawałek korytarza. I owalnego lustra
przed, którym rozlałam herbatę. Widziałam kawałek antycznego lustra w odbiciu.
Już nie świeciło. Widziałam wszystko jakby z perspektywy stojącego u mamy w
pokoju antycznego lustra… Widziałam je w odbiciu owalnego lustra, ale gdy się
odwróciłam nie zobaczyłam okna mamy, ściany, pod którą ustawione było lustro, a
pokój mamy i meble ustawione bardziej na prawo, korytarz naprzeciwko z lustrem,
drzwi od łazienki obok niego. Wszystko widziałam (na odwrót), oprócz antycznego
lustra. Tak jakbym to ja była tym lustrem…
– To nie może być prawda. Nie. – Zaprzeczałam
gwałtownym kręceniem głowy. Wyrwał mi się nerwowy śmiech.
Odwróciłam się przerażona z powrotem i z szokiem spojrzałam na pokój mamy,
gdzie wszystko było normalnie ustawione. Ja, a raczej moje ciało stało przed
lustrem w korytarzu i zgasiło kinkiet. Poszło w stronę mojego pokoju,
usłyszałam szczeknięcie swojego psa i mój karcący głos:
– Połóż się.
Cofnęłam się kilka kroków, nie dowierzając temu, czego
doświadczałam.
Zatrzymałam się. Spojrzałam raz jeszcze przed siebie.
Zrobiłam kilka kroków w przód i wyciągnęłam ręce. Nie napotkałam żadnego oporu.
Zrobiłam jeszcze kilka kroków.
Stanęłam w sypialni mamy. Wbiegłam na korytarz i
stanęłam na progu mojego pokoju. Zobaczyłam swoje ciało, które kończyło mój
portret, swojego psa jak patrzy na mnie. Spojrzałam na niego. Skipper podniósł
się, usiadł i spojrzał na mnie żywo.
– Skipp! – moje ciało zwróciło się do zwierzaka. –
Połóż się głupku i nie strasz mnie.
Pies jednak nie przestał się we mnie wpatrywać.
Podbiegł do mnie i zaczął szczekać.
– Piesku połóż się – moje ciało wskazało palcem na
kanapę, było wystraszone. – Skipper, noga!
Zwierzak podszedł skruszony do mojego ciała i usiadł.
Został pogłaskany po głowie i za uchem.
Nie mogłam w to uwierzyć.
Nie mogłam w to uwierzyć.
Wróciłam się korytarzem.
– Znów te kroki… Jak to może być słyszane z góry, jak
doskonale to słychać tutaj.
Moje ciało było wystraszone. Wiem, co czuło.
Zawsze się bałam tych kroków.
Ale miałam rację, to nie było słyszalne ani z góry,
ani z boku. Tylko na korytarzu.